środa, 21 września 2011

Zainspirowany..

Dzisiejsze wieczorne spotkanie w zborze zainspirowało mnie do wydania świadectwa o tym jak Bóg mnie odnalazł....

Jeśli choć jedna osoba, która odwiedzi ten blog będzie zachęcona by Boga odkrywać, utwierdzi mnie to w przekonaniu że owocnym moje pisanie jest.

Zatem pierwszy wpis na blogu będzie moim świadectwem. Dziś podczas wieczora świadectw, poczułem że nie mogę więcej czekać i ociągać się z tym co mnie spotkało. Chcę z Wami podzielić się tym co Bóg uczynił w moim życiu. Usłyszałem: "podziel się, nie wiesz czy jutro będziesz miał ku temu możliwość".

Pochodzę z rodziny chrześcijańskiej, od małego razem z rodzicami wzrastałem wśród szczerych i ochotnych serc służących Bogu. Miałem to szczęście, że rodzice zaszczepili we mnie pewność o istnieniu prawdziwego, realnego Boga. Dojrzewałem uczęszczając do kościoła, bywając na szkółkach, później na spotkaniach młodzieżowych. Z innymi chrześcijanami brałem czynny udział w życiu kościoła. W końcu razem z rówieśnikami każdą wolną chwilę spędzałem na zjazdach, zlotach i podobnych spotkaniach integrujących naszą społeczność.
W lipcu 1995 roku zadeklarowałem Jezusowi swą przynależność przyjmując chrzest wodny. I jak do tej pory wszystko było piękne i poukładane, tak zaczęły się w moim życiu schody. Szatan rozpoczął batalię o moją duszę.
W październiku 1996 roku rozpocząłem studia. Widząc ogrom możliwości, czując wolność, zachłysnąłem się życiem. Poczułem, że mam możliwość decydowania, że w końcu mogę stanowić o sobie, podejmować decyzje...
Coraz rzadziej w ciągu tygodnia myślałem Bogu, coraz rzadziej sięgałem po Biblię za to o wiele częściej sięgałem po uciechy, które serwował świat. Znalazłem towarzystwo w którym czułem się akceptowany. Ba! Towarzystwo, wśród którego mogłem błyszczeć. Widząc, że jestem zauważany wśród znajomych odkładałem na półkę to co do tej pory doświadczyłem, to czego zaznałem w życiu.
Przyjemności dnia codziennego mnie satysfakcjonowały, wspólne imprezy ze znajomymi, wspólne wypady były mi nader przyjemne. Od poniedziałku do piątku żyłem pełnią życia. Czułem, że jestem panem świata. Popatrzcie! Świat jest u mych stóp. Sięgam w końcu po to co było zawsze owocem zakazanym. Ależ byłem do tej pory zaślepiony. Muszę nadrobić zaległości! Tak, taką dewizą żyć zacząłem od poniedziałku do piątku.
Na weekendy wracałem do domu rodzinnego, przywdzierałem maskę idealnego studenta, grzecznie chodziłem do kościoła udając pobożnego i poukładanego synka, z którego dumni byli rodzice.
Ale to czego dopuszczałem się w codziennym życiu na studiach ewoluowało. Już nie starczało od poniedziałku do piątku, starałem się coraz rzadziej odwiedzać dom rodzinny. Czarowałem rodziców, wymyślałem opowiastki które miały usprawiedliwić moje nieobecności.
Ale to tylko w mej świadomości brzmiało jak usprawiedliwienie. Moi rodzice widzieli co zaczyna się dziać ze mną, dziś wiem że ich modlitwy przyniosły owoc. Tyle lat musiały czekać, ale nie pozostały bez odpowiedzi. Dzięki Ci Boże!!!
Po dwóch latach intensywnych zabaw na studiach, przeplatanych nauką doszło do momentu gdy zacząłem lekceważyć rodziców. Nie liczyłem się z tym jak bardzo cierpią, mamy łzy nic dla mnie nie znaczyły. Smutek mojego taty stał się dla mnie obojętny. W tym czasie urodziła się moja siostra. Wyobraźcie sobie, że tak przyjemnie mi było balując, iż całkowicie zapomniałem o kontakcie z rodzicami. To były czasy gdy telefonia komórkowa dopiero raczkowała w Polsce. Nie można było się ze mną skontaktować, na stancji trudno było mnie zastać. Bodajże po dwóch dniach dowiedziałem się o narodzinach siostrzyczki. Nie miałem pojęcia jak bardzo krzywdzę moją rodzinę. Wręcz miałem pretensje o ich ingerencje w moje życie. Po co się wtrącają. To JA chcę stanowić o swej przyszłości. To JA jestem sam sobie sterem. Tak, moje JA dopiero zaczynało się rodzić.
Rodzice siłą zabrali mnie ze studiów, przerwałem dzienne studia wracając do domu rodzinnego. Gdzieś tam w środku mnie tliło się to co w młodości doświadczałem. Zaczęło to do mnie docierać... Wydawało mi się, że zrozumiałem swoje błędy. 
Na jednym ze zjazdów młodzieżowych pokutowałem, zrozumiałem że popełniłem ogrom błędów. Zarzekałem się, że odtąd będę służył Bogu. Zdecydowałem o kontynuowaniu studiów w systemie zaocznym. W tym czasie poznałem cudowną kobietę, która w następstwie została moją żoną. Teraz po 11 latach od ślubu jestem pewny, że ta cudowna kobieta przez Boga była mi darowana. Bóg dał nam dwójkę kochanych dzieci. W tym czasie rozpocząłem pracę, wydawało mi się że znalazłem w końcu miejsce na ziemi. Założyłem rodzinę, mam kochaną żonę, dzieciaczki. Rozpocząłem budowę domu. Wszystko było takie jak w obrazku. I gdzieś powolutku szatan zaczął podpowiadać, że to dzięki mym możliwościom to wszystko osiągam. Mam pracę, wybudowałem dom, mam samochód... 
Ej, młodzi wokół mnie.. Popatrzcie jak mi się powodzi! A wy gdzie jesteście? Stoicie w miejscu? Żal mi Was! 
Pojawiła się w moim życiu coś jakby pogarda dla innych. Utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem idealny. To moje JA znów zaczynało nabierać rozpędu. Kolejny raz się pogubiłem. Zacząłem poszukiwać coraz to nowych impulsów by łaskotać moją próżność. Pieniądze, towarzystwo, żądze, pęd za uciechami świata oddalały mnie od Boga. Dotychczasowa praca przestawała być satysfakcjonująca, brakowało pieniędzy na coraz to nowe uciechy. Równocześnie z pracą dotąd podejmowaną u mojego taty zacząłem tworzyć coś swojego. Pojawiały się coraz częstsze zwady z moimi rodzicami, obserwowali moje życie, widzieli jak sobie lekko poważam przyszłość, tę do której powinienem zdążać. 
Relacje między mną a moją żoną zaczęły chłodnąć. W domu było mi za ciasno, wszyscy dookoła mi przeszkadzali, każdy miał coś w sobie co mi nie pasowało. Od każdego wymagałem zmian, uważając się za idealnego. Moje JA się rozpanoszyło. Moja żona cierpiała, wciąż dawałem jej dowody na to że ją odstawiam na boczny tor. Szacunek? Przestawałem rozumieć co to takiego. Czuła się odrzucona. Nie, nie czuła się. Była się przeze mnie odrzucona. Obowiązki związane z wychowywaniem dzieci spadły na nią, ja wynajdując wymówki związane z prowadzeniem działalności gospodarczej coraz częściej znikałem z domu. Coraz częściej nie było mnie w domu. Pochłaniały mnie pożądliwości i żądze. Wmawiając sobie, że zbyt mało mi żona miłości okazuje uciekałem w coraz to nowe uciechy. 
Doszło do momentu, że zdradziłem żonę. Zacząłem spotykać się z inną kobietą, nasze małżeństwo praktycznie się rozsypało. Po kilku miesiącach takiego życia, obarczając całą rodzinę problemami które po drodze wynikły z mojej próżności, otrząsnąłem się. Pomyślałem: mam dzieci, kochane dzieci, dzieciaczki które są mi najdroższe na świecie. Wróciłem do domu. Zacząłem starania o żonę, znów zacząłem od nowa walczyć o nią, o rodzinę. Tak, udało mi się swoją postawą przekonać małżonkę by odstąpiła od zamiaru rozwodu. Postanowiliśmy zacząć od nowa. Obiecałem, że pokażę jej jak bardzo mi na niej zależy. Ale to były moje siły. A tych sił na długo nie starczyło. Boga wpuściłem tylko do kilku dziedzin w moim życiu. Na niewiele to się zdało. Moje starania trwały zaledwie rok. Zacząłem wracać do poprzedniego życia ze zdwojoną siłą. Nie liczyłem się już dosłownie z nikim. Żona, rodzice, rodzina, zbór - żadne zdanie dla mnie się nie liczyło. To JA byłem naj. To JA wiedziałem co mam począć ze swoim życiem. Zatwardziałość i pewność siebie mnie zniszczyły. Kolejny raz zdradziłem moją żonę, nie raz i nie dwa. Rozpanoszyłem się i ugrzązłem w pożądliwości. Wmawiałem sobie: moja żona do mnie nie pasuje, żyje się raz - muszę od nowa ułożyć sobie życie. O Bogu zapomniałem. Przestałem uczęszczać do zboru, przestałem nawet w podświadomości myśleć o sprawach bożych. A Bóg się o mnie upominał. Wciąż i wciąż. A ja w swej zatwardziałości tego nie zauważałem. W styczniu tego roku miałem bardzo poważny wypadek samochodowy. Cudem z niego ocalałem. Uwierzcie, że z samochodu została miazga - mi nic się nie stało.
Zaraz po wypadku stwierdziłem - ależ jestem dobrym kierowcą, wykonałem odpowiednie manewry i przeżyłem. Tak, to moje JA mnie przy życiu zachowało. Wyobrażacie sobie do jakiego stadium byłem pewny siebie? 
Nadszedł luty, sprawa rozwodowa zakończyła 10-letni okres małżeństwa. A ja sobie mówiłem: wreszcie. Teraz mogę zacząć żyć! W końcu ułożę sobie życie tak jak wymarzyłem. Odwróciłem się od wszystkich. Z rodzicami miałem sporadyczny kontakt. Wszystkich obarczałem winą, jednych - bo się wtrącali do mojego życia, innych - bo o mnie zapomnieli, w końcu innych - bo zbyt mało miłości mi okazywali. Byłem do takiego stopnia zatwardziały, że rozwód potraktowałem jak fraszkę. Kilkuminutowe wydarzenie, niewarte zarejestrowania.
Powiedziałem sobie: przeleję całą swą miłość na dzieci. Pokażę im, że to ja jestem kochanym tatusiem. Że to tatuś jest biedny i skrzywdzony. Moje relacje z żoną zaostrzyły się. Rozmawialiśmy tylko sporadycznie, przy dzieciach często dochodziło do zwady. Starałem się z dziećmi intensywnie spędzać czas, próbując zapewnić im choć odrobinę ogniska domowego. Ale te moje starania były tylko staraniami. Mijały wakacje... A mnie zaczęła zabijać samotność. To co do tej pory mnie bawiło zaczynało już męczyć. Ale nijak nie chciałem pomyśleć o Bogu. Każdą myśl o nim mocno od siebie odsuwałem, każdą z nich dokładnie odseparowywałem. Wszystkich, którzy chcieli mi służyć radą odsuwałem od siebie. Zniszczyłem wszystko co było za mną, zniszczyłem wszystko co zbudowałem. Zaczęły wychodzić na jaw problemy z prowadzoną przeze mnie działalnością gospodarczą. Lekceważące i próżne podejście owocowało długami, które się pogłębiały i pogłębiały. Doszło do momentu, że kładąc się spać przeklinałem samego siebie. Uwikłałem się w sieć kłamstw. Na kłamstwie zbudowałem swoje życie. Budząc się myślałem, kogo i jak okłamać by dzień minął bez konsekwencji. By oddalić je na kolejny dzień. Moja nieodpowiedzialność zaczynała przynosić skutki. Coraz mniejsze dochody, coraz więcej pojawiających się wierzycieli. Ale moja nieodpowiedzialność mówiła: "jakoś to będzie".
Nadszedł 14 sierpień. Niedzielny poranek. I myśl, która nie dawało mi spokoju: "udaj się do zboru". O nie! Myślo precz! Ja mam się pokazać w zborze? Mnie mają pokazywać palcami? Spojrzenia pełne politowania? Komentarze? O nie!
Ale znów ta myśl: "udaj się do zboru". O nie! Przecież jest późno, nie zdążę. Myśl nie dawała mi spokoju. Szukałem coraz to nowych wymówek, zajęć by oddalić tę myśl. By nie zdążyć do kościoła. Nagle przypomniałem sobie pewien epizod z przeciągu tygodnia poprzedzającego tę niedzielę. Odwiedził mnie w pracy niespodziewanie brat ze zboru. Przyszedł ot tak jakby niechcący, ze swym synkiem na rękach i rzekł: odwiedź nas w zborze. Grzecznie porozmawiałem i go odprawiłem. Zapomniałem o epizodzie. I teraz ta myśl - on mnie zaprosił. Dziś jest niedziela, a w głowie wciąż i wciąż: "udaj się do zboru". Spoglądam na zegarek: Ufff... Już dziesiąta, więc nie zdążyłem. Ale coś mnie tknęło by sprawdzić stronę internetową zboru do którego owy brat mnie zaprosił. Totalne zaskoczenie: społeczność na 10.30!!! To był kolejny znak od Boga. Wystarczający by mnie porwać. To było mocniejsze ode mnie.
Bóg stanął na mojej drodze! Stanął i nie pozwolił mi dalej iść w pojedynkę. Coś we mnie pękło. Wróciłem do domu. Wydarzyło się coś czego do tej pory nie doświadczyłem. Zapewniam Was, że wcześniej tego nie doświadczyłem. Nigdy! Widziałem każdy swój grzech, każdy po kolei, każdy jeden za drugim. Tysiące ich przeleciało. Zacząłem rzewnie płakać. Zacząłem każdy grzech po kolei przed Bogiem wyznawać. Wyznawałem przed Bogiem: Boże, to, to, to i jeszcze to i to. Boże to też i to, i to i w końcu to. Bóg przypominał mi każdą krzywdę jaką popełniłem, każdy grzech. Zalewając się łzami zacząłem Boga przepraszać. I nagle! To niesamowite: jakiś taki dziwny spokój, jakaś ulga zaczęła mnie wypełniać. Bóg mnie odnalazł, mnie który całkowicie pogubił się w życiu. Nie macie pojęcia jakie to niezwykłe uczucie! To jest coś, czego nie potrafię Wam opisać. Bóg stanął na mojej drodze w krytycznym momencie, dzięki Bogu nie odrzuciłem jego wezwania. Dziękuję Bogu co dzień za to, że mnie odnalazł, że otworzył moje oczy. Doznałem przebaczenia grzechów, w jednej chwili moje życie zostało przemienione.

To co się teraz dzieje jest niesamowite. Mam na każdym kroku dowody na to, że Bóg działa. Absolutne dowody, i to nie są wyssane z palca teksty. Wcześniej zawsze kontrolowałem swoje emocje twierdząc, że to ja jestem najmądrzejszy i ja wiem jakie decyzje podejmować. Bóg złamał moją próżność, moją pewność siebie.  Niesamowite jest to, że nie wstydzę się innym mówić o tym że Bóg mnie odnalazł, niesamowity jest pokój i radość jaka mnie wypełnia.

Jeszcze niedawno mówiłem na temat mego małżeństwa  – nie pasowaliśmy do siebie i tyle. To nie jest tak. Nic bez Bożej woli się na świecie nie dzieje. Nawet jedna malutka decyzja jest nadzorowana wolą Bożą. I wierzę mocno w to, że to Bóg dał mi moją żonę. Skoro dał nam dzieci, nasze najukochańsze dzieci – jak mógłby stać obok i tylko się przyglądać? Przecież Biblia nas uczy że dzieci są jego darem dla nas. Bóg miał i ma w tym plan.
To przez moją próżność, moje nieposłuszeństwo, mój egoizm i w końcu pustą pewność siebie doszło do takich drastycznych zmian w życiu moim i mojej rodziny. Płacę za swe nieposłuszeństwo. 

Przyjrzyjcie się jak w tych czasach szatan uderza w małżeństwa, bo gdzież mu łatwej uderzyć jak nie w kościele? Właśnie w małżeństwa, zewsząd setki pokus. 

Dzięki Bogu, stanął na mojej drodze i dziękuję Bogu, że cele które sam wytyczałem i budowla którą stawiałem runęła. Budowla – czyli mój wizerunek, pewnego siebie cwaniaka. Cieszę się, że tego doznałem, że okazało się iż moje decyzje winne być na Bożej woli budowane. Oddaję każdą swą decyzję w ręce Boga, to jest niesamowite jaką pewność Jezus daje, jak cudnie się czuję oddając mu każdą swą, najdrobniejszą nawet decyzję.
Nigdy nie miałem takiej potrzeby modlitwy, nie mam słów by napisać jak cieszę się z tego co się w moim życiu wydarzyło. Czuję się najszczęśliwszym na świecie. Mógłbym w głos krzyczeć jak cudownie się czuję. 

Pamiętajcie, jeśli nasze decyzje nie będą Bogu oddawane, jeśli nie oddamy CAŁEGO swego życia Bogu – to Bóg nam nie będzie błogosławił..
 Odkąd Bóg otworzył mój wzrok i zrzucił ze mnie łuski jak Pawłowi – widzę moją żonę inaczej niż widziałem. To jest niepojęte dla mego umysłu ale niech i takie pozostanie. Chcę trwać w tym co doznałem, oddając Bogu swe życie. Cierpliwość jaką otrzymałem od Boga – nie ze mnie ona jest. 

Od jednej chwili widzę Boże działanie w moim życiu. Bóg zmienił moje relacje z żoną, dał mi cierpliwość, wypełnił mnie pokojem jakiego nie miałem.
Macie pojęcie jaki spokój nastąpił od tego właśnie miesiąca w naszych rozmowach? To całkiem odmienny stan. To Boże działanie. Jestem tego pewny! 

Mam dowody na działanie w nawet najdrobniejszych sprawach. NAJDROBNIEJSZYCH. Bóg zaczął błogosławić mi w pracy. Daje mi możliwości bym mógł spłacać zaległości jakich się dopuściłem. Wszystko tak cudownie organizuje, że na czas zdążam. Kiedyś, podśmiechiwałem się z ludzi którzy o drobne sprawy prosili Boga w modlitwach. Wydawało mi się, że Bóg to tylko do dużych spraw jest stworzony. Uzdrowienie to tak. Ale żeby pomagać w drobnostkach? O nie, sami sobie musimy radzić.

Zwracam honor, i przepraszam każdą z osobna osobę z której się śmiałem. Bóg zatroszczy się o całe Twoje życie, jeśli mu je w pełni oddasz, Jeśli mu siebie samego ofiarujesz.

Kolejny dowód na to, że Bóg działa. Kilka dni po tym jak oddałem Jezusowi swoje życie odszedł ode mnie pracownik, którego był najlepszym fachowcem. I którego trudno byłoby innym zastąpić w mojej branży.
Zacząłem się modlić, przedstawiłem Bogu mój problem. Mówię: Boże, oddaję Tobie tę sprawę. Widzisz, że potrzebuję człowieka do pracy, Boże pomóż i daj mi kogoś z kim będę mógł współpracować. I jeszcze w duchu sobie pomyślałem: ehhh.. gdyby to był ktoś ze zboru. Ale zaraz druga myśl: przecież nie ma wśród społeczności fachowców, jakich szukam. 
Następny dzień rano spotykam się z osobą która poszukiwała pracy. I wiecie co ten człowiek powiedział???????
Powiedział, że mamy wspólnych znajomych. Odpowiadam: Być może. On na to: jestem chrześcijaninem.
Boże! Jesteś tak niepojęty. Aż mnie zamurowało. Bóg tego człowieka do mnie przysłał. I tak już współpracujemy :)
Ale tych dowodów jest co dzień więcej i więcej.

I stąd ten pomysł na blog. Chcę przez to oddać Bogu chwałę i przekazywać Wam kolejne dowody na to, że warto oddać życie swoje Bogu.

Swym świadectwem, Was młodych chcę przestrzec przed zbyt pochopnym podejmowaniem decyzji, byście
mogli ustrzec swe małżeństwa przed rozpadem, byście w końcu mogli ustrzec swe dusze przed zatraceniem.

Jeśli chcesz, pomodlij się czasami o mnie. By Bóg dał mi mocy i siły bym wytrwał do końca swych dni w tym co mu zadeklarowałem.

Cieszę się, że mogłem to napisać, jakkolwiek to odbierzesz.

Dziękuję Bogu za moich rodziców, że wytrwali w boju za mną. Dziękuję za moje rodzeństwo, za każdą osobę która za mną bojowała. Dziękuję Wam, że jesteście!


1 komentarz:

Unknown pisze...

Rzeczywiście przejmujące świadectwo... Teraz kiedy to czytałem to Twoje słowa o ciężkich przeżyciach nabrały naprawdę dużego znaczenia.
Chwała Panu za zmiany jakie w Tobie czyni i za Twoje otwarte na to serce :)
Mam nadzieję, że za rok w Wiśle się też zobaczymy i zamienimy więcej słów.

Z błogosławieństwem
Łukasz z Rumi